Obserwatorium

sobota, 14 listopada 2009

69. Na wspomnienia mnie wzięło dzisiaj :)

Jakiś czas temu, na którymś z blogów, które odwiedzam, przeczytałam tekst o Wszystkich Świętych. To zainspirowało mnie do spisania moich wspomnień związanych z tym świętem
Kiedy byłam dzieckiem, małym kilkuletnim brzdącem Święto Wszystkich Świętych zawsze wyglądało tak samo. Wtedy jeszcze z moich bliskich nie żyła tylko babcia Feliksa ze strony taty. Pochowana była na małym wiejskim cmentarzu, bo na wsi mieszkała przez całe życie. 1 listopada trzeba było bardzo wcześnie wstać, ja z rodzicami mieszkałam w mieście więc na cmentarzyk należało dojechać. Jeśli ktoś myśli, że to takie proste, to znaczy, że nie podróżował przysłowiowym PKS-em. Kiedyś było tak, że mało kto dysponował własnym autem (Boże, kiedy to było)natomiast na cmentarz należało zawieźć chryzantemy w donicy. Wyobrazić sobie łatwo, autobus zajeżdża na przystanek, ludzi tłum walczy o miejsce jak najbliżej drzwi, no bo jak się zatrzyma to można szybko wejść do środka, przy czym prawie wszyscy z donicami pod pachą. Z tym wejściem do autobusu to też nie było tak hop siup, bo wtedy to kierowca był PANEM swojego wozu, to on decydował kto pojedzie. Tłok był nieziemski, nie raz i nie dwa najgorzej wychodziły na tym owe chryzantemy. Jak komuś szczęście dopisało to pojechał, jak nie to czekał na drugi autobus, ale wtedy o Mszy Św. na cmentarzu nie miał co marzyć. Pamiętam, jak dzisiaj tłok, ścisk, ludzkie utyskiwania i smród. Zapach chryzantem pomieszany z zapachem przewożonych zniczy, pomieszane to wszystko z zapachem damskich i męskich baaardzo mocnych perfum. Pewnie dlatego do dzisiaj mam chorobę lokomocyjną!!!Po godzinnej szczęśliwej jeździe, autobus dojeżdżał na przystanek, wysiadka i … półgodzinny spacer po bruku, zwanym inaczej kocimi łbami, na cmentarz. Nie muszę dodawać, że wszyscy, którzy przyjechali autobusem szli w tym samym kierunku, i nie wiedzieć dlaczego, każdy chciał być na czele peletonu.
A na cmentarzu, wiadomo, cmok, cmok – ciocia Jadzia, cmok, cmok – ciocia Zosia, cmok, cmok – wujek Zbyszek, cmok, cmok ….. Jak się już wszyscy wycmoktali i przekazali jeden drugiemu posiadane zarazki wtedy następowało dekorowanie grobu, ustawianie przywiezionych, mocno nadwątlonych chryzantem, zapalanie zniczy, rozmowy o tym i owym i Msza. I tutaj moja pamięć działa najlepiej. Bo my, dzieciaki, przez cała Mszę maczaliśmy palce w rozgrzanej stearynie, która zastygała na paluchach tworząc kolorowe skorupy. Różnie na to mówiliśmy, najczęściej – paznokcie, a przecież nikt wtedy o tipsach nie słyszał. Może to był prototyp???
Po skończonej Mszy następowało najlepsze. Przed cmentarzem był parking, ale nie dla samochodów, tylko dla wozów takich, do których były zaprzężone koniki. Na wozach, przy wozach i w ich otoczeniu następował poczęstunek. Każdy wie, że na cmentarzu się marznie i każdy wie, co po zmarznięciu rozgrzewa najszybciej. No właśnie, dorośli w kółeczku raz na jedną nóżkę, raz na drugą, z jednego kielonka. No to siup – bimberek, zagrycha – bigos!!! Bigos był ciepły, bo garnek okręcano kocami, kołdrami, a gdzie tam kołdrami, pierzynami itp. Dzieciaki oczywiście szalały wokół wozów, płoszyły te biedne koniki i przeszkadzały dorosłym. Nikt się nie upijał, ale bigos i bimber nieodmiennie kojarzą mi się z tym świętem. Powrót do domu, analogiczny do wyjazdu, z tą tylko różnicą, że bez chryzantem.
Potem, kiedy zmarła druga moja babcia, ze strony mamy, zaczęło być inaczej. Nowa tradycja wyparła starą, zaczęliśmy jeździć na drugi cmentarz, ja byłam starsza. Śmierć ukochanej babci Julci przeżyłam bardzo. Feliksy nie znałam, miałam 3 lata, kiedy odeszła. Julcię pamiętam, do piątego roku życia to Ona mnie wychowywała. Od Jej śmierci to Święto ma dla mnie inny wymiar – głębszy, który pogłębia się wraz z odchodzeniem kolejnych, bliskich mi osób – mojego Taty, cioć, wujków oraz moich koleżanek i przyjaciół.
Tyle wspomnień, wiem, że za późno, bo Święto już było, ale mnie naszło dzisiaj i już.

4 komentarze:

  1. Ranatko, piękny wpis. Cofnęłam się wstecz. Ja też jeździłam na maleńkie, wiejskie cmentarze, choć ominęły mnie atrakcje w PKSach. Telepaliśmy się Syrenką, taką z drzwami otwieramymi w drugą stronę. Nie ominął mnie za to ścisk, bo z nami jechał Dziadzio, ciocia, po drodze zabieraliśmy drugą ciocię a po drodze zabieraliśmy zmarznętych znajomych, którzy nie zabrali się PKSem :) Do tej pory nie mam pojęcia, jak tyle osób mieściło się w aucie i czemu nigdy nie dostaliśmy mandatu. Nie pamiętam za to żeby pod centarzem był jakiś poczestunek. Chyba nie było... Aż z ciekawości spytam Mamę. Wracaliśmy do Warszawy wieczorem i jechaliśmy na Powązki. Biegałam z koleżanką i zapalałam znicze, które zgasły. To były wspaniałe wieczory. Ależ mnie przegoniłaś po wspomnieniach. Dziękuję...

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja kocham takie wspomnieniowe maratony :)))

    OdpowiedzUsuń
  3. czasem myślę ,że z upływem czasu bardziej doceniamy wspomnienia.
    Wracamy do nich coraz częściej, pozdrawiam cieplutko

    OdpowiedzUsuń
  4. Wspaialy opis - masz lekka reke - koniecznie napisz o swiatecznych wspomnieniach!

    OdpowiedzUsuń